była taka popaprana; to jego chłód pchnął ją w ramiona innego. Pochyliła się nad stolikiem i
szepnęła scenicznym, gardłowym szeptem: – To ironia losu, zważywszy, że ksiądz James był człowiekiem Kościoła i w ogóle. Pewnie sypiał z Jennifer, łamał wszystkie śluby, a potem i tak uzyskiwał odpuszczenie grzechów. – Zmarszczyła nos. – Nie jestem katoliczką ale chyba tak to działa? – Nie wiem. – Usiłował coś zapamiętać. – Jeszcze jakieś miejsca? – Tak, mały hotelik przy Figueroa, niedaleko uniwersytetu, ale nie pamiętam szczegółów. – Może powiedziała za dużo. Może powinna była trzymać język za zębami. ] tak nic nie przywróci Jennifer życia. Zaciskał usta w wąską kreskę. W jego oczach i głosie był chłód. Wieczny glina. Zimny. Daleki. Doświadczony. – Przypominasz sobie coś jeszcze? – Tylko to, że żałowała – powiedziała w przypływie szczerości. – Że cię skrzywdziła. Spojrzał na nią, jakby znowu się z nim drażniła. I trudno mu się dziwić. – Mówię poważnie, Rick. Była na siebie wściekła za, jak to nazywała, swoje przekleństwo – odruch, by odpychać od siebie wszystko, co dobre. Owszem, była egocentryczna i próżna, ale w głębi duszy była też bardzo dobra. I na swój dziwaczny sposób kochała cię. I to bardzo. Rozdział 9 I ego dnia Bentz po raz pierwszy zobaczył Jennifer w Los Angeles. Rozstał się z Shaną w jej rezydencji w Beverly Hills i pojechał na południowy zachód; chciał odnaleźć ulicę Figueroa i zaspokoić chorą ciekawość. Przetrawiał w myślach to, czego się dowiedział od Shany, usiłując oddzielić prawdę od fikcji, a może raczej wydobyć rzeczywistość z bardzo subiektywnej opowieści. Powoli brnął przez poranny ruch uliczny. Jedno było jasne: Shanę bardzo poruszyły zdjęcia Jennifer. Nie udawała. A to już coś. I dała mu do zrozumienia, na swój koci sposób, żeby się zainteresował Alanem Grayem, mężczyzną, którego Jennifer jakoby kochała. Przez pewien czas. Deweloper, który dorobił się majątku na boomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, na długo przed obecną recesją pojawiał się w życiu Jennifer i znikał. Bentz zapamiętał sobie, żeby go sprawdzić i przekonać się, co też dobry stary Alan porabia dzisiaj. Pewnie zbliża się do sześćdziesiątki albo nawet jest starszy. Może już na emeryturze? Sprawdzi to. Mrużąc oczy od słońca, opuścił daszek i wypatrzył szereg niewielkich moteli, w których być może spotykali się Jennifer i James. Niestety, księgi meldunkowe nie ujawnią, w którym z nich go zdradzali. No i co z tego? Minęło ponad dwanaście lat. W tak długim czasie motele zmieniły właścicieli, stare budynki zburzono, powstały nowe. Już miał zawrócić do Culver City, gdy jego wzrok przyciągnęła szczupła ciemnowłosa kobieta w żółtej sukience i okularach przeciwsłonecznych. Stała na przystanku. I co z tego, pomyślał w pierwszej chwili. Ale kiedy ją mijał, zobaczył jej profil i serce stanęło mu w piersi. Ten nos, ten podbródek... To, jak trzymała torebkę, stojąc przy ławce ze wzrokiem utkwionym w autobus nadjeżdżający w kłębach błękitnego dymu. Podniosła dłoń do czoła, żeby zasłonić oczy. Zupełnie jak Jennifer. Przypomniały mu się słowa Shany: kochała cię. Zaskoczyła go wtedy i nie skomentował tego. To szaleństwo, podpowiadał zdrowy rozsądek. To nie ona. Wiesz, że to nie ona. Siła sugestii, ot co! Jednym okiem szukał miejsca do zaparkowania, drugim co chwila zerkał w lusterko, na przystanek. – O cholera. Skręcił gwałtownie na parking przed centrum handlowym i zaparkował na pierwszym