straszliwy ból.
Świetnie. Biegł nadal, zaciskając zęby. Gonił ją, skrzywiony z bólu, kulał przy każdym kroku, ale pokonywał kolejne zakręty ścieżki. Cały czas miał przed oczyma jej głowę, ciemno-rude włosy lśniły w słońcu. – Stój! – zawołał przez wiatr. Ale nie zwracała na niego uwagi, zbiegała ze wzgórza niebezpieczną ścieżką. Przeklinając własną głupotę, szedł za nią. Wiedział, że ona się oddala, ale na plaży to nadrobi. Pas piasku u stóp klifu był wąski, z jednej strony kipiały morskie fale, z drugiej wznosiła się skalna ściana. Dotrzeć na plażę można było jedynie wąską ścieżką. Tam, na dole, już mu nie ucieknie. Nie będzie miała wyjścia. Aresztuje ją i zaciągnie na policję. Nie zwracając uwagi na ból w nodze, schodził coraz niżej. Niemal stracił ją z oczu. – Co ty wyprawiasz? – zapytał na głos. Zacisnął usta. Zobaczył, jak schodzi ze szlaku. Kierowała się w stronę barierki – urwisko było tu tak strome, że zabezpieczono je barierką. Turyści podziwiali stąd morską kipiel, znaną jako DeviPs Caldron, Diabelski Kocioł. Doganiał ją. Doszła do platformy widokowej. Dysząc ciężko, zmusił się do jeszcze większego wysiłku. Zawahała się, stanęła przy platformie. Przez moment myślał, że czeka na niego. A potem zobaczył z przerażeniem, jak przekłada nogi przez barierkę. Boże, co ona wyprawia? Wiedział. Boże drogi, wiedział, co zrobi. Nie! Z sercem na ramieniu patrzył, jak stanęła na skraju urwiska, wysoko nad kipielą. Boże, nie, błagam. Zatrzymał się, patrzył przerażony. – Nierób tego! Odwróciła się przez ramię i posłała mu całusa. A potem spojrzała na ocean, uniosła ręce nad głowę, wyprostowana jak baletnica. Po chwili skoczyła, drobna postać mknąca w dół. Bentz patrzył, jak znika we wzburzonym morzu. Rozdział 29 Miał wrażenie, że znowu przeżywa śmierć Jennifer. Patrzył w morską kipiel. Zrobiło mu się niedobrze. Zacisnął dłonie na poręczy. Serce waliło mu jak oszalałe, w umyśle wirowały myśli. Dlaczego skoczyła? Dlaczego? Przeczesywał wzorkiem powierzchnię wody, szukał jej, wypatrywał skrawka bieli albo różu na gniewnym morzu. Nie. Na miłość boską... – Hej! – Usłyszał z daleka, jakby z długiego tunelu. – Hej! Zamrugał szybko i zobaczył, że ktoś biegnie w jego stronę. Dwie osoby. Dwudziestolatek z długimi włosami i szczupła dziewczyna. – Widziałem, jak skoczyła. Skoczyła! – mówił chłopak, opalony na czerwono, że strachem w oczach. – Nic jej nie jest? – Niemożliwe – wtrąciła się jego towarzyszka. – Przecież to jakieś dwadzieścia metrów. – Więcej, ze trzydzieści. – Dzieciak dramatyzował, podbiegł do poręczy, wyjrzał. Nie umiał oceniać wysokości. Dopiero wtedy zobaczył broń w ręku Bentza. – O! – Zatrzymał się w pół kroku, uniósł ręce. – Spokojnie, człowieku. – Jestem z policji. – Bentz wyjął odznakę, pokazał. Robił to już setki, może tysiące razy, ale dzisiaj ten gest wydawał się sztuczny, niezdarny. – Rick Bentz z policji w Nowym Orleanie. – Mówił nieswoim głosem. Co chwila zerkał w odmęty. Na pewno wypłynie. Musi. Ale widział jedynie fale i skrawek plaży. lnic więcej. – Ach, więc... więc pan ją gonił. – Chłopak myślał na głos. – Popełniła przestępstwo? – Najwyraźniej nie bardzo to wierzył.